Archiwum listopad 2018


Po stracie...
10 listopada 2018, 20:11

Każdy z nas jest człowiekiem po stracie.

Ktoś stracił ukochanego psa, ktoś inny babcie, albo rodziców. To bolesne doświadczenie uczy nas wiary w swoją siłę. Kiedy pewnego dnia obudził mnie tato głaskaniem po głowie i łzami w oczach, nie wiedziałam jeszcze co oznacza stracić kogoś bliskiego. Byłam małą dziewczynką, której wydawało się, że życie jest piękne i bezbolesne-nic bardziej mylnego. W tamtej chwili przekonałam się o okrucieństwie tego świata. Po raz pierwszy doświadczyłam bólu, po stracie. Odszedł mój Wuj. Brat mojego taty- ukochany, młodszy brat. Tamten okres wspominam ze swojego życia najgorzej. Codziennie patrzyłam na ból mojego kochanego taty, który nie mógł się pogodzić z odejściem brata. 

Z biegiem czasu uświadomiłam sobie, że życie daje nam tyle, ile jesteśmy w stanie unieść. Dwa lata później opuściła nas moja babcia. Ta śmierć zostawiła ogromną bliznę w moim sercu. Nie dlatego, że miałam z babcią silną więź- nie miałam. Tylko dlatego, że będąc dzieckiem, w krótkim czasie musiałam uporać się z odejściem dwóch, bliskich mojemu sercu osób. Później nie mogłam przypomnieć sobie innego obrazu, niż ten, który widziałam podczas ostatniego pożegnania. To mnie wiele nauczyło, wzmocniło. Dziś wiem, że ten ból mija. Mimo, że wtedy czułam jak każda żyła pęka mi z bólu, a cierpienie nie mieści się w moim małym ciele- minęło.
 
Najważniejsza jest siła, o której nie mamy pojęcia, że w nas tkwi.  
 
Dla wszystkich tych, którzy stracili w życiu kogoś bliskiego- Jesteśmy siłaczami! 
Ten pierwszy raz
09 listopada 2018, 19:42

Pamiętam ten dzień, choć minęły już trzy lata...

Był wrzesień, dość ponura pogoda. W środku nocy zorientowałam się, że sączą mi się wody płodowe. Po kilku fałszywych alarmach- nie panikowałam. Postanowiłam, że skoro nie ma akcji skurczonej, poczekam do rana. Wstawałam co jakiś czas, aby się przebrać. Ale w rezultacie wytrzymałam do siódmej rano. Obudziłam Męża, wzięłam prysznic, torbę i wyszeptałam do brzuszka- „dziś się zobaczymy”.

W połowie drogi (najbliższy szpital jest 13km od mojego miasteczka) okazało się, że kolaże mają swój jakiś rajd i niestety, droga jest zamknięta. Byłam zniecierpliwiona. Postanowiłam, że poudaję trochę, że rodzę i na pewno nas puszczą. W trakcie jak strażnik podchodził do naszego auta by zakomunikować, że musimy zawrócić, zaczęłam swój spektakl. Muszę przyznać, że wyszło mi na tyle dobrze, że poczułam prawdziwy, silny skurcz. Spanikowałam! Strażnik z przerażeniem w oczach oznajmił, iż będziemy mieć eskortę pod szpital i mamy jechać jak najszybciej, nie zważając na przepisy i światła- bo drogą i tak poruszają się tylko kolaże. Po dojechaniu na miejsce nie miałam już siły iść. Byłam pewna, że to kwestia kilku minut i nasza księżniczka będzie z nami! Nic bardziej mylnego, czekała mnie masa badań, pytań, a ja traciłam siły z każdą minutą. Do godziny szesnastej czołgałam się z pomocą Męża z pod prysznica, na piłkę- tak w kółko. Około godziny 16:20 położna otworzyła już dla nas salę rodzinną, włączyła muzykę, zostawiła do dyspozycji gaz roweselający- swoją drogą nic gorszego niż ten śmieszny gaz tego dnia mnie nie spotkało. Przychodzili lekarze, proponowali „skakanie” na piłce w celu przyspieszenia akcji porodowej. Była godzina 16:25 i w momencie, jak usiadłam na piłce poczułam, że już o własnych siłach z niej nie zejdę. Musiałam przeć. Czułam się jak po całonocnej imprezie- niby wiedziałam gdzie jestem, ale wszystko mi się mieszało. Ból był okropny! Nie pamiętam, w którym momencie znalazłam się na łóżku. Parłam z całych sił, krzyczałam na całe miasto (jak nie powiat)... Godzina 16:43- Jest!! Moja ukochana, wypragniona, wyczekana... Cały ból odszedł w niepamięć. Nie czułam już strachu, nie miałam obaw. W tamtym momencie wygrałam życie!